Close

Cyklomagistrala Polska-Słowacja

12 Minut czytania

Cyklomagistrala Polska-Słowacja

Od czasu, gdy kupiłem nowy rower, staram się w każdym sezonie letnim zaliczyć kilka wypraw, w tym jedną większą, co najmniej tygodniową. Cele podróży były do tej pory zróżnicowane: Saksonia i Drezno, słowacki Spisz, zamki w Jurze Krakowsko-Częstochowskiej. Ale stare przysłowie mówi, że najciemniej jest pod latarnią i … jest to prawda.

Rowerową przygodę można bowiem rozpocząć dosłownie pod swoim domem, a po przejechaniu przeszło 300 kilometrów powrócić, nie korzystając z żadnego dodatkowego środka lokomocji poza dwoma kółkami.

Mam to szczęście, że mieszkam w Bielsku­-Białej  mieście położonym pomiędzy Beskidem śląskim i Małym. Okoliczne góry aż proszą się o częste odwiedziny, toteż od 30 lat jako pieszy turysta jestem stałym gościem Skrzycznego, Klimczoka czy Magurki Wilkowickiej. Ponieważ zdążyłem się nauczyć okolicznych szlaków niemal na pamięć, zawsze gdy planowałem z przyjaciółmi rowerowe eskapady, wyznaczaliśmy sobie trasy przebiegające daleko od rodzinnych stron.

Tymczasem spośród kilku istniejących w okolicy szlaków rowerowych od pewnego czasu moją uwagę zaprzątała tak zwana cyklomagistrala Polska-  Słowacja, która prowadzi spod bielskiego ratusza aż do Martina na Słowacji. Trasa zaczynająca się w centralnym punkcie Bielska (a właściwie dawnej Białej Krakowskiej), a kończąca pod Małą Fatrą, wydała mi się wyzwaniem, które lokalny patriota i rowerzysta powinien podjąć. Tym bardziej, że cyklomagistrala od lat promowana jest przez lokalne instytucje i media jako chlubny przykład polsko-słowackiej współpracy trans granicznej. Kiedy okazuje się, że pomysł na wyprawę po południowych Morawach w tym roku nie wypali, proponuję Marcinowi  mojemu towarzyszowi rowerowych eskapad  wycieczkę krótszą, lecz równie bogatą w piękne widoki i  mam nadzieję  przygody.

Beskidem Śląskim i Żywieckim

Cyklomagistralę najprościej podzielić na dwa odcinki: do granicy ze Słowacją i od granicy w głąb kraju Janosika. Część pierwsza jest nam dosyć dobrze znana  sam rok wcześniej prze­jechałem jej spory odcinek. Początkowo czer­wony szlak biegnie drogą rowerową przez Biel­sko, a następnie w okolicznych miejscowo­ściach podąża szosami lub równolegle do nich przez pola czy boczne uliczki w mniejszych miejscowościach. a uwagę zasługują wyjąt­kowo malownicze odcinki w Słotwinie i Lipo­wej z szeroką panoramą Beskidu Małego i Ży­wieckiego z jednej strony oraz z widokiem na Skrzyczne z drugiej. Wspomnieć trzeba, że turyści podziwiają zazwyczaj Skrzyczne od strony Szczyrku. Tymczasem widziane z Li­powej czy Radziechów pejzaże naprawdę są unikatowe.

W urokliwej Słotwinie odwiedzamy rodzinny dom Marcina. Niczym przybyszów z daleka wita nas jego tata, który jako zapalony rowerzysta wyraźnie zazdrości nam rowerowej eskapady. Po upewnieniu się, że mamy wystarczająco dużo powietrza w oponach ruszamy dalej. Przed nami pierwsze strome podjazdy i krople potu. Jak to jednak zwykle w górach bywa, zmęczenie wynagradzają nam widoki wieńczące każde wzniesienie. Po kilku zakrętach wjeżdżamy na drogę prowadzącą przez Węgierską Górkę, Milówkę, Rajczę, Ujsoły do granicy ze Słowacją. Podjazd do przejścia w Glince wydaje się nam jeszcze bardziej męczący, kiedy wyprzedza nas obładowana ciężarówka. Może to sprawka narastającego zmęczenia, ale mamy nieodparte wrażenie, że samochód ma spory problem z pokonaniem podjazdu. Z wrażenia zatrzymujemy się na chwilę, czekając, aż potężne auto zniknie za zakrętem. Żartujemy, że skoro ciężarowa Tatra nie daje sobie rady na jedynce, to i my mamy prawo trochę pomarudzić.

Orawskie bezdroża

granica polsko-słowacka

Na granicy polsko-słowackiej kończy się rowerowy czerwony szlak, który towarzyszył nam od Bielska-Białej. Z kolei po słowackiej stronie, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zaczynają się rozchodzić szlaki o różnych kolorach i numerach. Okazuje się, że nie ma jednego oznaczenia dla trasy prowadzącej do Martina. Decydujemy z pomocą mapy wybierać te szlaki, które będą nas przybliżać do celu. Robimy zdjęcie tabliczce informacyjnej, która znajduje się przy granicy. Są na niej wymienione wszystkie miejscowości po słowackiej stronie, przez które należy przejechać. Dzięki temu wiemy, w którym kierunku podążać, by dotrzeć do Martina.

Pierwszy odcinek po słowackiej stronie to jazda z górki. Docieramy do wioski Novot’, gdzie jemy ze smakiem obiad, przyrządzony na kuchence turystycznej. Dopiero godzina 17, zatem przed nami co najmniej trzy godziny w siodle. Jesteśmy w Beskidzie Orawskim, a więc w słowackiej części Beskidu Żywieckiego, w krainie historycznej Orawa. Tereny, przez które jedziemy, nie są popularnym celem wycieczek polskich turystów.

Jeżeli ktoś wybiera się w tę część Słowacji, jego celem jest raczej kąpielisko termalne w Orawicach ( Oravice ), Namiestów (Namestovo) nad Je­ziorem Orawskim (Vodna nadrz Orava) albo średniowieczny Zamek Orawski, górujący nad miejscowością Orawskie Podzamcze (Oravsky Podzamok). Ale cała przyjemność w rowerowych wyprawach polega przecież na odkrywaniu miejsc położonych na uboczu głównych szlaków turystycznych. Toteż z niekłamaną ciekawością zagłębiamy się w lasy Magury Orawskiej (Oravska Magura), nie mając pewności, czy utwardzona górska droga zaprowadzi nas z powrotem do cywilizacji, czy też urwie się w kniejach.

Jadąc w zapadającym zmierzchu, słyszymy blisko szum wody. To Biała Orawa, która łącząc się z Czarną Orawą, tworzy rzekę Orawę. W końcu wjeżdżamy na wysokość 1044 metrów n.p.m., skąd rozpościera się szeroka panorama, pierwsza tak rozległa na tej wyprawie. W ostatnich promieniach zachodzącego słońca podziwiamy pasma Gór Choczańskich, Niżnych Tatr, Magury Orawskiej, Wielkiej i Małej Fatry.

nocleg we wsi Havran

Pozostało nam jeszcze tylko odnaleźć miejsce na nocleg. Szybko zjeżdżamy w dolinę  do wioski Havrania. Wprowadzamy rowery na małe wzgórze, rozkładamy namioty na łące, aby rano mieć ładny widok na otaczające nas górskie polany.

Z Terchovej do Żyliny

Z błogiego snu budzą nas robotnicy pracujący przy pobliskiej budowie, pytając, czy dobrze spaliśmy. Pewnie, że dobrze  po takim wysiłku i w takim miejscu nie mogło być inaczej. Pakujemy się i wzdłuż potoku Zazrivka ruszamy w kierunku wsi Zazriva, a następnie do Terchovej  miejsca urodzin Janosika, a zarazem turystycznego centrum pasma Mała Fatra.

stado owiec podczas wyprawy

Z Terchovej pedałujemy bardzo ciekawym widokowo szlakiem. Ścieżki poprowadzone zostały między wzgórzami, na których pasą się liczne stada owiec. Sielanka jak się patrzy  szczególnie dla każdego mieszczucha, który owce zna jedynie z kiczowatych stoisk z pamiątkami w Zakopanem albo w Szczyrku. Po paru kilometrach ścieżka wraca jednak na asfaltowe drogi, a my mijamy wieś Varin i dojeżdżamy do rzeki Wag, najszerszej w tej części Słowacji, przepływającej przez zbiornik wodny Żylina.

Owce na Słowacji

 Zbaczając nieco z trasy, nie jedziemy od razu do Martina, chcemy najpierw odwiedzić stolicę Doliny Wagu  Żylinę (Żilina). Ta część wyprawy przypomina popołudniową weekendową wycieczkę. Ta odcinku od Strecna do przedmieść Żyliny, wzdłuż rzeki rozpościerają się tereny rekreacyjne, idealne dla spacerowiczów i rowerzystów. Szeroka asfaltowa alejka pozwala na wygodną jazdę rowerem i swobodne podziwianie górskiej panoramy. Dopiero wjeżdżając do Żyliny, trzeba się przygotować na mniejszy komfort – trzeba się przemieszczać jezdnią, uważając na miejski ruch uliczny. W zestawieniu najpiękniejszych miast Słowacji Żylina pewnie by się nie znalazła – nie ma ani tylu znaczących zabytków, co Bratysława czy Koszyce, ani takiego klimatu, co Lewocza czy Bardejów. Ale warto ją zwiedzić choćby po to, żeby na chwilę poczuć klimat miasteczka należącego niegdyś do monarchii austrowę­gierskiej.

Podróżując przez ostatnie lata po Polsce, Czechach i Słowacji, dostrzegam podobny koloryt we wszystkich średniej wielkości miastach, które ponad sto lat temu leżały w granicach cesarstwa Habsburgów. Rynki w Skoczowie, Cieszynie, Ostrawie, Liptowskim Mikułaszu czy Żylinie mają w sobie coś podobnego. Być może wygląd kamienic, układ budynków i nieco senna atmosfera sprawiają, że skojarzenia biegną jeszcze w jedną stronę  do świata sennych miasteczek rodem z prozy Bruno­na Schulza.

To sa tyka vasho zivota

Po obiedzie, zjedzonym na rynku w Żylinie, przyszedł czas na powrót do naszej głównej trasy, w kierunku Martina. Wracamy do Strecna tą samą drogą rowerową, biegnącą wzdłuż Wagu. a skale ponad rzeką witają nas ruiny XIV wiecznego zamku. Do Martina pozostało już tylko 20 kilometrów. W tym miejscu jednak zaczyna się etap, który kosztował nas niemało nerwów. Do tej pory jechaliśmy przez cały czas którymś z dostępnych szlaków rowerowych, tymczasem zauważamy, że jedyną dostępną trasą do Martina jest słowacka droga krajowa nr 18.

Gołym okiem widać, że w żadnym wypadku nie nadaje się ona do jazdy rowerem, ale wyjścia nie mamy. Na całym górskim odcinku, biegnącym do miasta Vrutky, brakuje pobocza, o pasie dla rowerów nie wspominając. Jadące z Żyliny tiry nieomal ocierają się o nas. Kilkukrotnie słyszymy wyzwiska, rzucane w naszym kierunku przez podenerwowanych kierowców. Z sercem w przełyku na szczęście udaje nam się dotrzeć do Vrutek, a następnie do Martina.

Martin na rowerze

Miejscowość otoczona jest górami  od zachodu i północy Małą Fatrą, od wschodu Wielką Fatrą. Jesteśmy na tyle zmęczeni, że nie zwiedzamy już miasta, lecz zaczynamy szukać noclegu  tym razem pod dachem. Zaraz za Martinem trafiamy do pensjonatu o swojskiej nazwie „U Martina”. Nazajutrz, po krótkim rekonesansie po centrum miasta, postanawiamy za wszelką cenę wrócić do Strecna inną drogą. Wprawdzie na naszej mapie nie widzimy alternatywy, ale mimo to przejeżdżamy na drugą stronę Wagu w poszukiwaniu jakiejś zapomnianej ścieżki. We wsi Lipovec na przydrożnej mapie odnajdujemy dróżkę, która biegnie w stronę, w którą zmierzamy. W przypływie desperacji zakładamy, że choć na mapie dróżka ta urywa się, my jakimś cudem dostaniemy się nią do Strecna. W końcu co nam szkodzi spróbować?

 Niestety, kto szuka, ten czasem błądzi. My na błądzeniu tracimy trzy godziny, podczas których docieramy do granic Parku narodowego Małej Fatry, gdzie nieszczęsna dróżka ma swój kres. Widząc, że odbiliśmy już znacznie od Wagu, decydujemy się wrócić do punktu wyjścia i z braku innych możliwości powtórnie wjechać na drogę nr 18. Jest równie groźnie, co poprzednio, z tym wyjątkiem, że dodatkowo zatrzymuje nas słowacka policja. Policjanci najpierw każą nam dmuchać w alkomat, potem pouczają, że to nie jest droga dla rowerów i że to „sa tyka vasho zivota’: czyli że chodzi o nasze życie. Za bardzo nie wiem, co mamy zrobić z tą mądrością, ale kiwamy głowami. Oni chyba też niewiedzą, jak inaczej mielibyśmy teraz wracać, więc pozostawiają nas u swoim błogosławieństwem. W każdym razie pędzimy co sit pod zamek w …nie, aby czym prędzej powrócić na drogę rowerową.

Dopiero w domu, przekopując internet, znajduję mapę szlaków rowerowych w tym regionie. Droga dla rowerów istnieje, tyle że nie tam, gdzie jej szukaliśmy, czyli po drugiej stronie Wagu, lecz obok zamku Strecna. Cóż, przy najmniej czytelnicy będą wiedzieć, gdzie się kierować.

Powrót przez Kysuce

Do domu postanawiamy wrócić inną drogą. Po pierwsze, żeby zobaczyć więcej nowych miejsc. Po drugie, co również nie bez znaczenia, nie za bardzo mamy ochotę na dwa podjazd, pod dwie duże górki, z których pierwszego dnia zjeżdżaliśmy od granicy, a następnie na nocleg do Havrani. Wybieramy zielony szlak rowem, który wiedzie wiejskimi drogami przez Góry Kisuckie (Kysuckń vrdlovina) aż do Kysuddego Novego Mesta. Po południu pogoda nieco się psuje  zaczyna padać gwałtowny deszcz, ale dzięki temu późniejszy przejazd przez góry jest tylko bardziej orzeźwiający.

obiad na wyprawie rowerowej

 W Kysuckim Novym Meście  małym prowincjonalnym miasteczku, jakich na Słowacji pełno  – zatrzymujemy się na obiad. Znów samodzielnie przygotowany na przenośnej kuchence  gazowej, spożywany gdzieś pomiędzy blokami na jednm  z osiedli mieszkaniowych  smakuje wyśmienicie. Teraz musimy tylko dostać się do wioski Oscadnica, aby potem muc górami dotrzeć do granicy z Polską. Pozostaje nam znowu jechać ruchliwą drogą, tym razem to krajowa 11. Na szczęście mamy dla siebie całkiem szerokie pobocze. Jedzie się tak dobrze, że połykamy cały odcinek bez ani jednej przerwy. Policja, nawet jeśli przejeżdża obok, niema się do czego przyczepić.

Vrescovske sedlo na rowerze

 Ostatnią noc spędzamy pod namiotem kilka kilometrów od granic, u zbocza Wielkiej Raczy. Tak jak poprzednio, wychodzimy z rowerami nieco wyżej, żeby mieć lepszy widok na góry. Ta noc jest jednak o wiele zimniejsza niż pierwsza spędzona pod namiotem –  pogoda wyraźnie się zmieniła. Aby nie przemarznąć, śpimy w kilku warstwach ciuchów. Mimo to rano wstajemy gotowi na ostami etap. Wjeżdżamy na graniczne Vrescovske sedlo, żeby pożegnać się ze Słowacją i przez Żywiecczyznę wracamy do Bielska.

Jeżeli uważasz, że ten wpis był dla Ciebie przydatny, możesz postawić mi kawę Postaw mi kawę na buycoffee.to

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *